Z boku ustawiają się lotniarze indywidualni. Również czekają. Są momenty, że wiatr się pojawia, ale natychmiast zanika. Lotniarz po prawej rusza w pewnym momencie do przodu, odrywa się na jakieś 2-3 m od ziemi i zaraz wali się na kamienie. Lotnia wlecze go jeszcze kilka metrów po podłożu. Wygląda to tragicznie. Nasi piloci wołają coś do niego, na szczęście ten podnosi się po chwili i woła, że wszystko OK. Powoli zwija sprzęt i odchodzi rezygnując ze startu. Minę ma mocno skrzywioną, chyba nieźle się potłukł. Teraz to już naprawdę mam pietra. Chowam aparat za pazuchę i starannie zapinam suwak. Czekamy dalej, może odwołają start - myślę z nadzieją, ale po chwili odrzucam tę myśl - nasi piloci to przecież zawodowcy i na pewno nie zrezygnują. W końcu (jak później sprawdziłem minęło w sumie ok.10 minut, ale wydawało się, ze to trwa z pół godziny) moja grupa zaczyna startować na pojedynczych podmuchach wiatru, i to na szczęście z powodzeniem. Ja czekam najdłużej. Wreszcie słyszę komendę "run" i zaczynam zapierniczać, jakby ziemia paliła mi się pod stopami.